poniedziałek, 21 stycznia 2013

Wiel­cy ludzie są dum­ni, ma­li zarozumiali.

Co mówiłeś? Że mor­der­stwo jest niep­rzy­jemną rzeczą? Szczerze mówiąc, nie ro­zumiem, dlacze­go. Każdy mu­si kiedyś um­rzeć. Bez różni­cy: na ra­ka czy na gruźlicę, w ja­kimś ok­ropnym sa­nato­rium, na wy­lew, który wykręca człowieko­wi twarz, czy też od strzału, dźgnięcia nożem al­bo udusze­nia. Ko­niec jest ta­ki sam. To znaczy, zaw­sze jest trup. 


 William Ethan Smith
10.10. 1960, Londyn || VII klasa, Slytherin || Klon, 12 cali, pióro gryfa || Hiena || ...


Przywdziać maskę i wmówić, że to prawdziwy ty to kaszka z mleczkiem. Ludzie są prości, wystarczy ładnie coś opakować i podać w odpowiedni sposób, a łykną to jak ryba haczyk. Gorzej, jeśli szczerość wygląda na pozerkę, jakbyś był niedopracowany w którejś części, tracisz orientację we własnym ciele i gubisz wśród odczuć, bo jak to tak, niby wiesz, kim jesteś, ale za szczerość dostajesz tylko kopniaki. Prawie jak dobre uczynki odpłacane złem, choć gorzej, bo myśleć jest trudniej niż robić. To straszne, jak wiele osób o tym zapomina i fizyczność traktuje nadrzędnie nad umysłem, tracąc go dostatecznie.
Wychowywała go ciotka, arystokratka z krwi i kości, dosłownie, bo chuda i wysoka była to kobieta. Tak samo zeschnięta z zewnątrz, jak i wewnątrz, a ciężki materiał ozdobnej szaty do dziś jest najstraszniejszym dźwiękiem, który nawiedza w snach i pustym pokoju. Spis zasad, które respektowało się w jej ponurym manor przewyższa bezwzględnością kodeks Hammurabiego, w obliczu którego 'ząb za ząb' jest czymś śmiesznym, błahostką przyprawiającą chuderlawego chłopca o błysk nadziei w smutnych oczach. Łatwo można sobie wyobrazić, że była to panna (dziwnym trafem nikt jej nie chciał) sroga, nie tolerująca sprzeciwu i niezdolna do najmniejszego okazania dziecku, że wcale nie jest zabawką, którą można nakręcić wedle własnego życzenia i patrzeć, jak na rozkaz mrugnie czy pomacha dłonią. Inna sprawa, że osiągnęła cel i z nieśmiałego chłopca z czającym się lękliwie uśmiechem zrobiła wiecznie zamyślonego i tajemniczego mężczyznę, którego nie potrafił rozszyfrować nikt, każdego dnia widząc to samo, słysząc to samo i odczuwając to samo. Zarzuty, że powłoka wyszła doskonale i bardzo przekonująco z roku na rok są coraz bardziej uciążliwe i niezrozumiałe, bo jakkolwiek ciotka nie należała do najbardziej wylewnych i litościwych, tak wpoiła mu do głowy, że kłamać może tylko dla ratowania własnej skóry, innymi zaś nie należy w ogóle się przejmować, zarówno w kwestii tego, co myślą o nim, jak i w każdej pozostałej. Ot, niech będą tylko wypełnieniem pustki wokół i dają złudne wrażenie, że nie jesteś sam.
Szyki pomieszała jej rosła sowa, która pewnego dnia wylądowała na kuchennym stole, choć z początku ciotka zakładała, że Hogwart tylko wzmocni jej nauki. W końcu za jej czasów cieszył się dość sporą renomą, a z jego murów wyszły takie znakomitości jak obecny Minister Magii czy Czarny Pan. Miała nadzieję, że William wyrośnie na kogoś równie wielkiego, a może i lepiej; o Voldemorcie zawsze wypowiadała się tak, jakby wciąż był tym przystojnym siedemnastolatkiem, za którym szalała będąc w trzeciej klasie. Nie używała do tego konkretnie tych słów, niemniej jednak łatwo można sobie wyobrazić, jak daleko posunięta była ta fascynacja, skoro gotowa była zrobić z pasierba kopię najgroźniejszego czarnoksiężnika wszech czasów. Tak czy inaczej, kiedy dostała wreszcie list ze szkoły, iż podopieczny trafił do Slytherinu i zamieszkał z potomkami wielkich rodów uznała, iż nie musi się przejmować, przecież czystość krwi robi swoje i nikt nie zmieni sposobu myślenia młodego Smitha. Cóż, przez odległość jaka dzieliła Londyn i Hogwart Will nie mógł być już tak kontrolowany i posmakował wolności, a ta spodobała mu się tak bardzo, że zaczął czerpać pełnymi garściami. Miał jednak na tyle oleju w głowie, żeby nie prowokować ciotki, wciąż jej się obawiał i nie chciał dopuścić do tego, aby podczas świąt czy wakacji skłaniać ją do wyperswadowania mu samodzielnego myślenia. Niemniej dzięki pewnemu chłopcu, który jest teraz jego najlepszym kumplem, zaczął korzystać z życia coby nie tracić tych najlepszych lat na panikowanie. Ale bez przesady, Smith zna granice i prędzej pomoże Puchasiowi, niż weźmie udział w dzikiej orgii tonącej w hektolitrach Ognistej.
Wyrósł na cynika, który równie dobrze skrywa swoje uczucia, co odczytuje cudze. Nie jest wprawdzie mistrzem, ale przez lata milczenia nauczył się bacznie obserwować i od czasu do czasu uśmiechać z politowaniem, gdy ktoś wykłada siebie jak na tacy. Z drugiej strony, pierwsze wrażenie w przypadku Willa nie jest mylne - to ten typ człowieka, który nie wykrzykuje swoich racji, a jedynie ich pilnuje jakby bojąc się, że ktoś podbiegnie, zabierze i podpisze się pod nimi. Zupełnie bezkonfliktowy, sumiennie kumulujący całą gorycz w sobie, od czasu do czasu dający cząstce złości przemknąć cieniem po twarzy. Ma wszystko to, czego oczekiwał Salazar - nie tylko krew czystą jak łza, ale także spryt i inteligencję, której dziś tak brak innym Ślizgonom. Nigdy nie marzył o trafieniu do innego domu, gdyż czułby się zwyczajnie źle, a w lochach nikt nikogo nie obchodzi, jeśli ten ktoś nie nosi tego samego nazwiska. 
Chociaż pełen tajemnic, nie jest powalającym gościem, który przy pomocy jednego spojrzenia potrafi omamić niejedną dziewczynę, a potem zrobić z nią cokolwiek zechce. Mało brakuje mu do okrągłego 180, jest raczej szczupły, bo ciotka ani go nie głodziła, ani nie goniła do ćwiczeń. Ciemne włosy i oczy, nieco za duży nos, wąskie usta i wyraźne kości policzkowe to wszystko, co można powiedzieć o jego aparycji. Żadnych piegów, zadziwiających tęczówek, nadzwyczaj długich jak na faceta rzęs, nic. Ach, jest tylko blizna między lewym obojczykiem, a barkiem, przy której znów nabijamy się ze sławetnego kodeksu.


[O jaa, nie mogłam się powstrzymać. Ale żeby nie było, Łapy nie zaniedbam, co to, to nie!
Na zdjęciach wspaniały Isaac Carew, cytat w karcie od Agathy Christie, a kto jest autorem tego w tytule wyleciało mi z głowy.
Długie wątki, pls. Zaczynam tylko jak mnie najdzie megawena, czyli niemal nigdy.]

19 komentarzy:

  1. [ jak to się dzieje, że masz zawsze takie śliczne zdjęcia na które można patrzeć i patrzeć I PATRZEĆ?]

    OdpowiedzUsuń
  2. [Oh, fajny chłopiec, skarbie :D]

    Saga

    OdpowiedzUsuń
  3. [Dzieci z traumą, zawsze spoko xD To co? Wątek jakiś? Czy mam cię dopisać do listy osób, które są na mnie złe, bo nie odpisuje? ;c]

    Saga

    OdpowiedzUsuń
  4. [jak istnieją biografie, romansidła, tak oddzielnym gatunkiem literackim jest Christie, tutaj duży plus. i hiena też intryguje. fajnie, fajnie, aż zaszaleję i przeczytam całą kartę.]

    OdpowiedzUsuń
  5. [A zacznę. Ale ty wymyślasz jakieś powiązanie ^^]

    Saga

    OdpowiedzUsuń
  6. [Carew <3 i to imię <3]

    Lilja

    OdpowiedzUsuń
  7. [zjem tylko kolację, zarzuć pomysłem]

    OdpowiedzUsuń
  8. [Alecto by mu chyba oczy wydłubała, gdyby się dowiedział o jej wrażliwej duszyczce, ale ok. zabieram się do pisania]

    OdpowiedzUsuń
  9. [NIE MÓW MI JAK MAM ŻYĆ, KMIOCIE.]

    OdpowiedzUsuń
  10. podkład: http://www.youtube.com/watch?v=D8PUuQYXIfM

    Takimi jesiennymi wieczorami Alecto czuła się naprawdę przygnębiona. Właściwie to odechciewało jej się czegokolwiek. Życia. Najchętniej tylko zakopałaby się głęboko pod kołdrę, jedyną bezpieczną wyspę. Zniknęłaby. Od tych pustych idiotek. Od tych słodkich kretynów. Jakiś cichy głosik gdzieś tam w głowie nie przestawał powtarzać, że chyba cierpi na przewlekłą depresję. Jesienną chandrę, bo przecież Ślizgonka w życiu nie przyznałaby się nawet sama przed sobą do jakiejś cięższej choroby. Przecież nie była mięczakiem. Kolejną żałosną, użalającą się nad swoim smutnym losem dziewczynką. Takich w Hogwarcie było na pęczki, chociażby leżących obok niej na kanapie. Nie była taka jak one. Nie! Aż skrzywiła się nieładnie, widząc podobny nonsens oczyma wyobraźni. Każdemu zdarzały się gorsze chwile. Jej najwyraźniej też. Wrzesień dobijał wszystkich tą parszywą pogodą i początkiem szkoły. Z swoją pseudo depresją nie stanowiła niczego specjalnego. Ot, powinna po prostu podnieść poziom endorfiny wielką bombonierką belgijskich czekoladek i napić się pod wygrzanym kocykiem kubka gorącej herbaty. Ewentualnie wódki. Najchętniej to chyba nawet opuściłaby pokój wspólny, te smutne lochy. Ale czy byłoby warto? Tu była przynajmniej bezpieczna. A tam czekał na nią świat. I deszcz. Nie, strasznego odgłosu bębniących o stare szyby kropel deszczu chyba nie potrafiłaby znieść. Przez nie zawsze czuła się jeszcze bardziej samotna.
    Nie, ona nie może się tak mazać! Zupełnie niespodziewanie zrzuciła z siebie męskie ramię, wpatrując się ze złością w młodszego o rok chłopaka. Ten, całkowicie zaskoczony, przez chwilę wgapiał się w nią głupio. Najchętniej by mu przyłożyła w ten debilny ryj. Syknęła tylko głośno, strącając go z sofy. Chłopak odczołgał się na bok. Skazany na niełaskę królowej. Ale i tak nie długo dane jej było cieszenie się jakąś tam namiastką świętego spokoju. Zaraz w jej objęcia wpakowała się drobna brunetka. Przyjaciółka. Alecto westchnęła przeciągle, ale jej nie odgoniła. Już nie miała siły. Po prostu zanurzyła dłonie w ciemne loki, zaczynając się nimi bawić. Przynajmniej zyskała chwilę na przemyślenia. Właściwie to nagle sama poczuła zdziwienie. Ten tragiczny nastrój dotknął chyba wszystkich, bo przecież Ślizgoni zamiast szaleć na jakiejś imprezie, siedzieli grzecznie w pokoju wspólnym. Rozejrzała się po pomieszczeniu. Jej niedoszły adorator chował głowę za opasłym podręcznikiem do zielarstwa. Aż się nawet cicho zaśmiała. Z kolei w rogu jakaś parka całowała się z czułością. Momentalnie odwróciła wzrok. Nawet nie chciała na to patrzeć. Oczywiście nikt nie dostrzegł zmiany w jej zachowaniu. Głupi kretyni. Niby widzą, ale jakoś nie chcą dostrzec. Podniosła się z kanapy, delikatnie odsuwając od siebie głowę dziewczyny. Musiała stąd zniknąć.
    Przez pomieszczenie przeszła z wysoko podniesioną głową, nie zaszczycając nikogo nawet spojrzeniem. I nagle potknęła się o zagięty dywan, lądując pokracznie na czyichś plecach. Nikt nie miał odwagi się roześmiać. Prócz niej samej.
    - Jezu, przepraszam – parsknęła śmiechem, wyswobadzając się z męskiego uścisku. Sama siebie zadziwiała. Bo przecież nawet nie miała ochoty się śmiać. Podniosła wzrok na dobrze znanego sobie chłopaka. Nawet aż za bardzo, tylko dodała w myślach. Gdyby Alecto nie była nieprzejmującą się niczym i wyrachowaną sobą, pewnie by go unikała. Ale przecież była sobą. I nie zamierzała ukrywać się przed kimś, kto mógł mieć o niej trochę odrębne zdanie. – Weź mnie stąd… proszę – dodała po chwili. Tak wypada. Zakołatało jej w myśli.

    [wpadłam przez Ciebie w jesienną chandrę. w styczniu. przepraszam, że takie oklepane z tym potknięciem, ale przynajmniej kawy nie wylała. hehe]

    OdpowiedzUsuń
  11. Było cholernie zimno.
    To bardzo dobrze opisywało całą tę sobotę, począwszy od poranka, na późnym wieczorze zapewne skończywszy, bo Sid jako profesjonalna ślizgońska pogodynka, przewidywał takie rzeczy dzień wcześniej. Wczoraj już groził, że rano się nie podniesie z łóżka, choćby miało go stamtąd wyciągać stado dementorów z zimnymi łapami. A tak swoją drogą to ciekawe, czy te kreatury mają zimne dłonie. Chyba tak, skoro cały czas żyją w tym mrozie i człowiek może umrzeć z odmrożonymi kończynami przez temperaturę jaką ze sobą przynoszą... Czy Sanders właśnie zastanawiał się nad takimi rzeczami?
    Ale naprawdę tylko o tym można było myśleć, kiedy człowiek leżał sobie pod ciepłą kołdrą i choć obudził się dawno, to nie miał zamiaru wstać, bo w końcu była sobota! Sid tym bardziej się cieszył, bo on generalnie rzadko kiedy podnosił dupę, a teraz nikt mu nie kazał biadoleniem 'Spóźnisz się, twoje życie skończy się na tym etapie, kiedy wychodzisz ze szkoły i żebrzesz na ulicy, RODZICE WYŚLĄ CI WYJCA!!!'. A tak poważnie to jeszcze nikt nigdy mu tak nie zrobił, wszyscy kumple z dormitorium i tak się spóźniali na lekcje, czy wstali dostatecznie wcześnie czy już podczas trwania pierwszej lekcji. A w sobotę spóźniali się na sam weekend, przekraczając limit spania dla przeciętnego człowieka.
    Ale podnieść trzeba się było około jedenastej, bo ten dzień nie był taki sobie zwyczajny. Dzisiaj dawali znudzonej młodzieży możliwość wyjścia do Hogsmeade; najebania się w Trzech Miotłach przy akompaniamencie prostackich żartów i rechotu przypominającego zarzynanie potężnego zwierza, gdy wydobywa się z tylu gardeł naraz. Imprezy w pokojach wspólnych umierały przy tym śmiercią naturalną, bo w Hogwarcie nikt nie chciał robić za barmana, którego można oblać piwem i poszpanić przed kolegami jaki jesteś fajny. O ile nie wywalą cię na zbity pysk za takie zagrywki.
    Sid w końcu usiadł, odkrywając się na zimno tylko trochę, ale po chwili ciarki przeszły mu po plecach i rzucił się na podłogę, udając naleśnik. I o mało nie złamał sobie nosa. Generalnie to co go wzięło na to, żeby bawić się w kaskadera i zamiast na poduszkę rzucać się poza łóżko, niczym w otchłań. Twardą i zimną, tak swoją drogą.
    Trzydzieści lat później, kiedy kołdrę zastąpiła gruba warstwa ubrań i okulary - koniecznie okulary przeciwsłoneczne, bo światło boli, a taka gwiazda nie będzie wychodziła jak normalny człowiek z dormitorium - Sid wytoczył się do pokoju wspólnego z grobową miną. Wszyscy nagle zaczęli się tu tłoczyć, jakby czekali aż cudowna chwila nadejdzie i panicz Sanders zaszczyci ich swoją obecnością. Choć on i tak szukał jednej osoby, która nie zacznie go męczyć, żeby kupił jej fajki od jakiegoś ciemnego typa, a potem zostawi w ciemnym kącie Świńskiego Łba i radź sobie człowieku sam. Smith mógł ruszyć dupę i kupić je samodzielnie, więc automatycznie znikało to straszne ryzyko.
    Ale gdzie się do cholery ta pała podziewała, hę?

    OdpowiedzUsuń
  12. Zasadniczo to Alecto nie miała najmniejszego problemu z ludźmi, którzy otwarcie jej nie lubili. Ot, była to po prostu kolejna konsekwencja popularności, historia niosła przecież za sobą wystarczająco przykładów. Lincolna zastrzelono w teatrze, Napoleon zmarł samotny jak palec na jakiejś cholernej wyspie. No i była jeszcze ona. Uwielbiana i znienawidzona ona. Nie żeby co prawda miała się od razu porównywać do przywódczych autorytetów mugolskiego świata, skądże. Ale jakoś tak nie potrafiła nie dostrzec ironii. Już dawno zaakceptowała tą ludzką niechęć, bynajmniej nie zamierzała nikogo do siebie przekonywać. Przecież każdy na wstępie wrzucał ją bez zastanowienia do opasłego, ślizgońskiego wora szkolnych dręczycieli. A jej naprawdę nie chciało się nikogo wyprowadzać z błędu.
    Czując na nadgarstku pewny uścisk smithowej dłoni, Alecto nawet nie miała czasu, by jakoś zareagować. Nie spodziewała się czegoś takiego. Ludzie rzadko ją zaskakiwali, zawsze działali według określonego schematu. Chloe łasiła się do niej, gdy potrzebowała pomocy z Ethanem, o rok młodszym Ślizgonem. Ten z kolei łasił się do niej tak po prostu. A William swoją skromną osobą stanowił nie lada wyjątek. Ślizgonkę ogarnęło tak wielkie zaskoczenie, że po prostu mu się poddała. I niczym pięciolatka, która przeskrobała coś niedobrego, bez sprzeciwu pozwoliła wyprowadzić się z pokoju wspólnego. Czuła się z tym faktem co najmniej nieswojo, przez myśl przeszła jej nawet sroga postać ojca.
    - Puść mnie – rzuciła chłodno, próbując jakoś wyswobodzić się z jego uścisku. Cudem udało się jej jakoś opanować, serce nadal biło niezdrowym tempem w piersi. W pierwszej chwili chciała przecież od razu rzucić się do ucieczki, głupio starać wyszarpać z jego uścisku. Zupełnie jakby towarzyszył jej nie kolega z roku, ale ktoś znacznie bliższy. W każdym razie jeszcze nie tak dawno. – Po prostu mnie puść – warknęła po chwili, sekundzie, może godzinie, nie doczekawszy się żadnej reakcji. Sama chyba nie zdawała sobie sprawy z podniesienia tonu głosu.
    Odsunęła się o krok, nie za blisko, nie za daleko. Z każdą chwilą czuła powracającą kontrolę nad sytuacją. Opanowanie. Policzyła w myślach do trzech. Raz. Dwa. Trzy. I dopiero wtedy podniosła wzrok na Ślizgona. Nie zamierzała uciekać od jego spojrzenia. Nie była taką osobą. Nie miała zamiaru się tłumaczyć, zasłaniać durnowatymi wymówkami. Przecież Smith nie był idiotą. Nie wcisnęłaby mu żadnego kitu. Albo musiałaby się bardzo postarać. Po prostu hardo wgapiała się w jego tęczówki, nie odzywając się nawet słowem. Widziała w nich wszystko. Ocenę. Niechęć. Własną wyższość. Zupełnie, jakby wydawało mu się, że ją zna. Aż prychnęła cicho. Bo on przecież miał się za kogoś lepszego. Nie tak żałosnego. Ale to tak nie działało. Fakt, że zawsze stał z boku i nigdy nikogo nie wykorzystał wcale nie czynił z niego pozytywnego bohatera groteskowej bajki. A z niej najgorszego zbira.
    - A myśl sobie, co tam tylko chcesz. Nie obchodzi mnie to – odparła po chwili milczenia cichym, jednak pewnym głosem. Nie chciała być niemiła, ale nie zamierzała wpuścić się w jakąś głupią potyczkę słowną, w której przegrana była już na starcie. Szwarccharaktery przecież zawsze kończyły źle. Królowa kier. Cruella de Mon. Hitler. – Tylko następnym razem nie wchodź mi w drogę - i pozwól upaść.
    Bez słowa odwróciła się na pięcie i spokojnym, pewnym krokiem ruszyła w kierunku wyjścia z lochów.

    [ferie mnie dobijają]

    OdpowiedzUsuń
  13. [No ojaoja. I tym razem daj mi wątek, bo ostatnio internet mnie nie kochał, ale teraz przyszedł w łachę D: O ile znowu cię z nikim nie mylę, bo zamiast kota na czymś tam, masz Lamę w awatarze, dabljutief.]

    Charlie

    OdpowiedzUsuń
  14. [hmm, epitet rzeczywiście lekko z dupy, jednak fetysze są silniejsze od rozsądku... a tak na poważnie, to miło mi, że psychol się podoba, chociaż 'cudny' to dość ironiczne określenie.
    i sądzę, że nie pasuje ono również do Willa. wyjątkowo korzystnie go nakreśliłaś. taki... mimo wszystko ludzki wyszedł. nieidealny. wyważony. oj, moim zdaniem osiągnęłaś niemożliwego. więc gratuluję!]

    OdpowiedzUsuń
  15. [ale... zachwyty są prostsze. przynajmniej dzisiaj. wybaczysz mi to lenistwo?]

    OdpowiedzUsuń
  16. [Coś w stylu, że jak się spotkają to nie ma piorunów i zaklęć odbijających się od sufitu?
    Szkoda, lubię pioruny.
    Dobra, żartowałam, pasuje mi ta nić sympatii między nimi. :3
    A ja mam zacząć, da? Przeboleję to, bo to chyba tak działa: ty myślisz - ja się produkuję. Ech.]

    OdpowiedzUsuń
  17. [No po prostu loffki, Lamo ty jedna przebiegła, phew.]

    Charles przez siedem lat swojej kariery pogrupował uczniów Domu Węża na kilka podstawowych grup.
    Pierwszą z nich byli przyszli śmierciożercy, którzy codziennie polerowali gąbkami lewe przedramiona, coby pyłki i kurze nie zniszczyły wspaniałych rąk, gotowych do przyjęcia Mrocznego Znaku. Zawsze przechadzali się grupami, a podłoga trzęsła się pod ich ciężkimi butami. Swoją drogą, pierwszaki też się trzęsły, ale nie dlatego, bo robiły za dywany. Ze strachu stawały się galaretkami. Weź oberwij od takiego w łepetynę na samym początku nauki. Trauma na całe życie gotowa. Nie bez powodu dostawały przedśmiertnych ewidentnie, drgawek.
    Drugą zaś byli hipsterzy drugiej połowy dwudziestego wieku, których nieświadomy istnienia tejże nazwy Thayer nazywał po prostu 'niemytymi ćpunami'. Bo kto normalny chodzi w swetrach większych od prześcieradła (podejrzewał, że spędzali noce na rozciąganiu ich do granic możliwości), ma nieprzytomny wyraz twarzy dwadzieścia cztery godziny na dobę i zgrywa Puchasia jak z obrazka, zamiast zachowywać się przyzwoicie? Brzmiał w takich momentach jak własny ojciec, ale przecież on sam starał się jakoś wyglądać, nie jak skończona sierota, po prostu normalnie. Niby nieszkodliwie, ale sprytnie i przebiegle, jak wąż.
    Trzecią, i chyba ostatnią, były właśnie takie 'Charlesy'. Albo trzymali się ścian i brzegów kanap albo generalnie nie robili nic pożytecznego. Do tej grupy należały także charlesowe przeciwieństwa, bo jeszcze takie się osobniki trafiały, ale nie pasowali nigdzie indziej, to zrobił im podgrupę, niczym skrzatom domowym. Może i nazywanie jednego ze szczebli drabiny społecznej własnym imieniem jest trochę próżne i głupie, ale nie miał innego pomysłu. A i tak tylko on o tym wiedział, więc nikogo to nie bolało. A on nieznacznie podnosił sobie samoocenę.
    Obserwowanie ich wszystkich niesamowicie go pasjonowało. Nie żeby chciał być popularny i się z nimi wszystkimi integrować, ale notowanie w głowie ich zachowań bywało pomocne, gdy chciało się uniknąć kłopotów. Kanapa w pokoju wspólnym była okupowana tylko przez niego, kiedy siedział sobie wyprostowany jak struna, z kubkiem herbaty i książką w ręku, żeby nikt nie pomyślał, że tylko czeka na kogoś, kto z nim porozmawia. Jak istny desperat. Siorbnął gorącego płynu i z dziewczęcia ewidentnie z grupy pierwszej przeniósł wzrok na grupkę ćwoków z grupy drugiej. Grali w butelkę w ciemnym kącie i co chwilę dochodziły stamtąd chichoty podobne do odgłosów wydawanych przez hieny.
    Degustacja dosięgnęła poziomu maksymalnego, kiedy dołączyło do nich kilka potencjalnych 'Charlesów'. Thayerowi było za nich wstyd i nie zamierzał im wybaczyć takiej zniewagi osobników jego pokroju. To jakby on nagle zaczął być towarzyski i pić hektolitry wódki w każdą sobotę, kończąc we własnych rzygach następnego poranka.
    Już nawet nie udawał, że czyta i musiał przedstawiać się dziwnie, kiedy tak bez większej krępacji wlepiał w Ślizgonów wzrok, błagając Allaha, Buddę czy inne cudo
    (może sam do nich dołączysz, hę)
    by sobie poszli, bo zaraz się wciągnie w ich zabawę i zacznie śmiać się sam do siebie, siedząc na tej kanapie. I będzie wyglądał jak psychopata. Niby jak zwykle, bo taki miał normalnie wyraz twarzy, ale jednak dodatkowo spaliłby buraka.

    OdpowiedzUsuń
  18. Sanders naprawdę czasem zachowywał się jak rozpuszczony bachor, spokrewniony co najmniej z rodziną królewską. Gdyby stanął z boku i mógł poobserwować swoje zachowanie, najprawdopodobniej dałby sobie w ryj.. Wszystko miało być zaraz, teraz, natychmiast w trybie now or i'll cut you. Will w sumie miał szczęście, że zjawił się zaraz po tym, kiedy Sid wyszedł z dormitorium jak prawdziwy król podziemia, bo inaczej musiałby się przygotować na to, że jego przyjaciel miałby już kolosalnego focha, w sumie o nic.
    Jak baba jakaś co najmniej, no.
    Spojrzał na tosty i poprawił oksy na nosie, po czym łaskawie odebrał zawinięte w serwetkę cuda techniki i pożarł je zanim, ktokolwiek mógłby zobaczyć, że ma jedzenie. Prawa dżungli, ziom. Bierzesz i pochłaniasz zanim hieny i reszta hołoty przyuważy i zacznie się do ciebie łasić albo od razu skoczy z pazurami. Życie, życie jest nowelą.
    - Też bym się napił, suche te tosty, pało - odparł Sid i wzruszył ramionami, zerkając na Ślizgonki. Na wszelki wypadek posłał im pełne politowania spojrzenie, chociaż i tak pewnie go nie widziały, bo oczy miał schowane za ciemnymi szkłami. Mniejsza, chciał się upewnić, że wiedzą, iż podziela zdanie kumpla o tych matołach. On wiedział co to znaczy, bo na drugie miał Słownik. A w sumie to nie, bo na drugie miał Eric. DOBRA, NIEWAŻNE.
    - Ale do Wrzeszczącej Chaty nie pójdę w życiu, żeby razem z frajerami chcącymi pomacać cycki jakichś siódmoklasistek konsumować Ognistą i rechotać się z nowego suchara Bogdana Ciupagowsky'ego - dodał, bez sensu wzruszając ramionami ponownie, jakby to dawało mu plus pięćset do lansu i plus czterdzieści do wyglądu. Nadal przypominał nic owinięte swetrem i szalikiem, więc gówno mu dało zgrywanie fajnego, ale nie zaniżajmy mu już samooceny.
    - Chodźmy stąd.
    To nie była propozycja, to był rozkaz. Zrobił dziwny mach głową w stronę drzwi i ruszył do wyjścia pewny, że Smith podrepcze za nim. Naprawdę, Sanders czasem był tak wkurwiający, że ktoś powinien dać mu porządnego kopa w dupę. Ale sam wątpił, czy Will chce zostać jeszcze kilka minut w towarzystwie kretynów zaniżających IQ ludziom w promieniu trzydziestu kilometrów.

    OdpowiedzUsuń