"Rodzice nigdy nie byli aurorami, nigdy też nie należeli do Zakonu Feniksa, jednak nikt kto chociaż trochę ich znał, nie dałby sobie wmówić tego, że w sprawie zamieszek, które mają aktualnie miejsce, są bezstronni. Od zawsze ich twarze wykrzywiały się na samo wspomnienie Tego-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać, a ojciec ostentacyjnie pluł w bok z odrazą, kiedy tylko otwierał Proroka Codziennego i natrafiał na jakąś wzmiankę o kolejnych morderstwach. Trudno mi określić jaką funkcje pełniła nasza rodzina – chyba chodziło o moralne wsparcie członków Zakonu i przypomnienie społeczeństwu, że nie trzeba poddawać się presji, sami jednak kulili ogon za każdym razem, kiedy mógłby dojść do ujawnienia prawdy o ich politycznym stronnictwie. Byli hipokrytami i tchórzami, którzy nie byli w stanie bronić tego, w co wierzyli. Również tylko wydawało im się, że znają swoje dzieci tak dobrze, jak przypuszczali, kiedy tak naprawdę nie wiedzieli o nas nawet połowy.
Matce zawsze wydawało się, że Lulamae nie ma sprecyzowanych planów na przyszłość, że miota się pomiędzy rożnymi opcjami, zastanawiając się które studia i fach w ręku będą najodpowiedniejsze, kiedy prawdą było to, że Lu od wielu miesięcy wiedziała jak potoczy się jej życie. Nie potrafię wskazać odpowiedniego momentu – czy to było w momencie, kiedy zobaczyła Aurelię, prowadzącą jednego z członków Zakonu pod ramię, a jej dłoń uciskała krwawiącą ranę na jego boku, czy w momencie gdy sama dowiedziała się o swojej chorobie. Sęk w tym, że od wielu miesięcy towarzyszyła Aurelii niemalże wszędzie, chodziła za nią krok w krok niczym cień, a pielęgniarka powoli przyuczała ją do swojego zawodu. Lu, nie wiedząc nawet kiedy, stała się swoistym zapleczem medycznym dla członków Zakonu – najpierw pomagała tylko, była dziewczynką na posyłki, potem szyła drobne skaleczenia i szykowała odpowiednie napary, w końcu w dzień jednej z masakr, była zmuszona do amputacji dłoni. I nawet wtedy, mimo obrzydzenia i mdłości, mimo łez, które napływały jej do oczu, nie zrezygnowała.
Nie wiem dlaczego to robi, nigdy nie posiadała w sobie współczucia, nigdy nie lgnęła się do pomocy innym, dlatego taki wybór trudno zrozumieć, zwłaszcza że w sprawach politycznych jest swoistą ignorantką – nie czytuje gazet, słucha informacji pobieżnie, nie obchodzi ją nic, co nie dotyczy bezpośrednio jej. Może chce jakoś dać czas ludziom, wiedząc jak bardzo jest cenny. Ona nie może żyć, więc pozwala na to innym, chociażby robiąc takie prozaiczne czynności jak przemywanie ran czy zmiana opatrunków. Może próbuje oddać innym cząstkę siebie, albo po prostu chce aby inni zapamiętali ją, kiedy już jej nie będzie.
Pamiętam dzień, kiedy zapadł na nią wyrok, kiedy lekarz wysunął diagnozę. Matka szlochała, ojciec klął, a ona tylko patrzyła tępo w ścianę, po czym bez słowa opuściła gabinet lekarski. Przez tydzień nie opuszczała swojego pokoju, a kiedy w końcu to zrobiła zachowywała się jakby nigdy nic. Całe miesiące nie wspomniała nic o chorobie, w milczeniu poddawała się dializie nerek i łykała setki tabletek. Całe miesiące nie skarżyła się, aż któregoś dnia wakacji obudziła mnie w środku nocy, wsuwając się pod moją kołdrę i szlochając. Nigdy nie widziałem jej tak rozdygotanej, szczerze mówiąc to nie pamiętam czy po ukończeniu trzynastu lat kiedykolwiek zapłakała. Dobre dwadzieścia minut zajęło jej uspokojenie się, w pewnym momencie bowiem zaczęła się aż zanosić, nie mogąc złapać oddechu.
Zawsze bała się tego, że o niej zapomną, że stanie się mglistym wspomnieniem, przechowywanym głęboko w sercach, które jednak w pewnym momencie nie wywołuje nawet odrobiny żalu. Zawsze bała się, że stanie się jedynie płytą nagrobkową i kilkoma literkami, że stanie się poblakłą fotografią, gdzie leniwie podnosi wzrok znad książki. Zawsze się bała tego, może więc to jest przyczyną jej decyzji. Może miała nadzieję, że przez pomoc innym będzie w ich wspomnieniach na trochę dłużej niż rok czy dwa.
Wiecie, śmieszne jest to, że sama skreśliła siebie, chociaż są duże szanse na odnalezienie dawcy, zwłaszcza że jej stan nie jest jeszcze krytyczny. Czasami się zastanawiam czy ona w ogóle chce wyzdrowieć – może tak naprawdę pragnie tej rozpaczy, która towarzyszy jej bliskim przy chorobie, może chce obawy o zapomnienie, może chce tej cholernej płyty nagrobkowej. Sam już nie wiem, a ona ze mną nie rozmawia..."
- Nathaniel Wildwood, starszy brat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz